Wśród andyjskich gigantów na pograniczu Chile i Boliwii – z Ollagüe do Colchane – Atacama 2024 – dzień 3

To była spokojna noc na parkingu przy kaktusowej dolinie.

Wstaliśmy około 7.30, razem ze słońcem i popędziliśmy odnaleźć nasze maleństwo. Dron leżał dokładnie tam, gdzie wskazywały współrzędne.

Oczyściliśmy go ze szronu (na tej wysokości w nocy był mróz) i pojechaliśmy dalej, w stronę Gejzerów Tatio.

Gejzery El Tatio

El Tatio to pole 80 aktywnych gejzerów. Trzecie co do wielkości na świecie (po parku Yellowstone w USA i Dolinie Gejzerów na Kamczatce), ale za to leżące najwyżej – 4.300 m. n.p.m.

Po namyśle, zrezygnowaliśmy z zobaczenia Gejzerów El Tatio, ponieważ najlepiej zobaczyć je o “godzinie zero”, czyli tuż przed wschodem słońca. Wszystkie wycieczki z San Pedro de Atacama startują około 4 rano aby zdążyć właśnie na ten moment. Dlaczego, ponieważ  dzięki różnicy temperatur między tym co nad, a tym co pod powierzchnią ziemi, widoki są wtedy najatrakcyjniejsze – bardzo dużo pary.

Teraz ledwo dymiły w oddali.

Wstęp na pole gejzerów to koszt 10.000 CLP za osobę, czyli 90,00 złotych za 2 osoby.

Pojechaliśmy nad pobliski Geyser Blanco

Geyser Blanco

To bardzo gorące źródło, które wybija powyżej rzeki i tworzy ciekawe wzory na skale. Przeczytałam, że rzeka nadaje się do kąpieli, więc nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Nie było to jednak proste. Woda w rzece była tak gorąca, że nie mogłam zanurzyć w niej nawet stopy. Poszłam w dół rzeki mając nadzieję, że woda będzie chłodniejsza z nurtem. Niestety. To jeszcze kawałek i jeszcze i tak kilka razy. Wreszcie znalazłam mały, ukryty  basen i udało mi się wykąpać.

Po kąpieli wyzwaniem było wrócić na parking. Wysokość ponad 4.300 m.n.p.m., bardzo gorąca kąpiel i mocno pod górkę. Przy samochodzie nie mogłam złapać tchu.

Przy gejzerze nie byliśmy już sami. Okazało się, że jest to dosyć popularne miejsce, do którego agencje turystyczne przywożą turystów i serwują śniadanie na zaścielonych białym obrusem stołach.

Też zjedliśmy swoje śniadanie, niestety bez białego obrusu.

Po śniadaniu chcieliśmy kontynuować dalej drogą B-245 w stronę krajowej 21 i dalej do Ollagüe, jednak Pani strażnik przy gejzerach Tatio nas nie przepuściła tłumacząc, że droga jest uszkodzona. Nie było nam to na rękę. Musieliśmy zawrócić i pojechać przez Chiuchiu (czytaj siusiu), co dołożyło nam trochę kilometrów do i tak napiętego dnia.

Jak zwykle nie ma tego złego, okrężna droga wspięła się aż na wysokość 4.850 m n.p.m. oferując niesamowitą panoramę na otaczające nas wulkany a następnie poprowadziła nas w dół dosyć fajnym kanionem.

Niestety później znów jechaliśmy przez wielkie NIC, ponieważ poniżej 3000 m n.p.m. nie ma nic a krajobraz wygląda jakby równali teren przez wylaniem fundamentów.

Za Chiuchiu wjechaliśmy na krajową drogę nr 21.

Przerwę na obiad zrobiliśmy sobie kilkadziesiąt kilometrów dalej przy małym wulkanie Poruña.

Wulkan Poruñ

Wulkan ma idealny, stromy stożek i dobrze widoczną zastygłą lawę, która kiedyś z niego wypłynęła a teraz tworzyła skomplikowane wzory. Po obiedzie siedzieliśmy sobie podziwiając te cuda i popijaliśmy kawkę, to te niezapomniane chwile.

Wokół wulkanu jest kilka fajnych miejscówek na nocleg, jednak dla nas było jeszcze za wcześnie na rozkładanie biwaku, pojechaliśmy więc dalej w stronę Ollagüe.

Ollagüe

Czego spodziewaliśmy się po przygranicznym mieście z Boliwią? Na pewno nie tego co zastaliśmy czyli dziury zabitej torami.

Objechaliśmy miasteczko 2 razy, mając nadzieję na coś do jedzenia lub mały sklep spożywczy. Niestety, nic takiego nie znaleźliśmy. Dobrze, że mieliśmy spore zapasy jedzenia i wody. Dodatkowe 2 kanistry paliwa też dodawały otuchy.

Przed nami był przejazd przygranicznymi terenami drogą B-15-A w stronę opuszczonej osady górniczej Yuma i powoli zaczynaliśmy pojmować jak to będzie wyglądało.

Przed wyjazdem znalazłam informacje, że na pobliskim wulkanie Aucanquilcha działała kiedyś jedna z najwyżej na świecie położonych kopalni – kopalnia siarki. Pierwotnie transport urobku odbywał się za pomocą lam a w 1972 roku do kopalni została zbudowana droga, dostosowana do wjazdu 20 tonowych ciężarówek, aż na wysokość 5500 m n.p.m. Kopalnia została zamknięta w 1993 roku i od tego czasu droga nie jest utrzymywana i powoli popada w ruinę.

My jednak chcieliśmy ją zobaczyć. Najwyżej nawrócimy. Pojechaliśmy więc z Ollagüe w stronę wulkanu.

Wulkan Aucanquilcha

Wulkan Aucanquilcha to ogromny, kilku grzbietowy gigant wznoszący się na wysokość 6176 m n.p.m.

Pojechaliśmy i dosyć szybko musieliśmy zawrócić. Po kilku kilometrach od miasteczka droga w stronę wulkanu okazała się zagospodarowana w całości przez małe urobisko. Szukaliśmy z każdej strony przejazdu, jednak kilka szlabanów wyraźnie dało nam do zrozumienia – przejazdu nie ma.

No cóż, jak zawsze w takich sytuacjach zdajemy się na opatrzność. Nie ma przejazdu to znaczy, że nie mamy tam jechać. Proste.

Wróciliśmy na „główną” drogę i powoli pojechaliśmy w stronę Yuma.

Pogoda nam dopisywała i mimo dużej wysokości było ciepło i słonecznie. Przy wsiadaniu i wysiadaniu z toyoty uważaliśmy tylko aby wiatr nie skrzywił nam drzwi. Wiało mocno i nie było szans na dłuższy postój. Dobrze nam się jechało, widoki były niesamowite, droga miejscami wyrównana a miejscami, na krótkich odcinkach bardzo wyboista.

Yuma

Z dawnej stacji kolejowej pozostało parę starych budynków i tory. I szyld z nawą stacji – YUMA.

Pierwotnie mieliśmy zanocować gdzieś w tej okolicy, jednak z uwagi na to, że nawet nie rozpoczęliśmy wjazdu na wulkan, mieliśmy sporo czasu w zapasie, postanowiliśmy pojechać dalej.

Za Yuma droga znacznie się zwęziła i pogorszyła. Zmieniło się ukształtowanie terenu i teraz jechaliśmy zboczem wulkanu. Woda spływająca z góry miejscami wyżłobiła spore wyrwy. Po pokonaniu każdej z nich czuliśmy ulgę. Przyznam, że wyobrażałam sobie, że mielibyśmy zawrócić, bo niby gdzie.

W Chile zmrok przychodzi około 18.30 i bardzo szybko jest całkiem ciemno. Droga posuwała się powoli, nie tak jak do Yuma. Wreszcie w oddali ujrzeliśmy kurz unoszący się w powietrzu. Oznaczało to przejeżdżający samochód. Gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to kopalnia i wiele samochodów, które jechały drogą za ogrodzeniem, drogą należącą do kopalni. My nie mieliśmy do niej dostępu.

Minęliśmy posterunek wojskowy i pojechaliśmy tak jak kierowała nas nawigacja. Droga wyglądała jak osuszone koryto rzeki i gdyby nie duży znak kierujący nas w stronę Iquique (dużego miasta nad oceanem) nie pomyślałabym, że to droga. Udało nam się przejechać około kilometra gdy zwątpiliśmy w poprawność naszej decyzji. Postanowiliśmy zawrócić i zapytać o drogę wojskowych, których minęliśmy.

Tłumacz offline, minimalny angielski jednego z wojskowych i dowiedzieliśmy się, że jechaliśmy dobrze, że to jedyna opcja. Nie mieliśmy wyjścia. Wróciliśmy. Słońce nam nie pomagało, świeciło pod takim kątem, że prawie nic nie widzieliśmy. Następnie zobaczyliśmy czerwony samochód…

W Chile wszystkie samochody pracujące na kopalni są w kolorze czerwonym.  Pan starał nam się wytłumaczyć, że nie ma przejazdu. My na to, że jedziemy do Iquique, że jesteśmy z Polski a Chile to piękny kraj. To tyle jeżeli chodzi o nasz hiszpański. Nie wiem, może wzięliśmy go na litość ale powiedział coś do krótkofalówki i pozwolił jechać.

Kopalnia była ogromna, ze sztucznym jeziorem poniżej i wielkimi maszynami powyżej. My jechaliśmy powoli czekając na każdym posterunku na zielony znak – PARE. Czerwony pickup jechał za nami jako eskorta, pilnując pewnie czy jedziemy w dobrym kierunku.

Gdy wyjechaliśmy z kopalni , wydawało się nam, że najgorsze jest za nami. Nie było. Znów jechaliśmy korytem rzeki a ogromne kamienie bardzo nas spowalniamy. Do zachodu słońca pozostało najwyżej 30 minut.

W pewnym momencie Grzegorz zatrzymał samochód, mówiąc, że szarpie kierownicą. Złapaliśmy gumę, opona była całkiem poszarpana. Ok. Zatrzymaliśmy się na środku drogi. Gdzieś daleko w oddali migotały jakieś światła. Nadzieja?

Zmiana koła nie zaczęła się dobrze. Na początek zerwała się szpilka, w sumie dobrze, że się zarwała, następnie żaden z kluczyków, które mieliśmy nie pasował do dodatkowego zabezpieczenia przy kole zapasowym. Kłódka była spora, więc nie przyszło nam do głowy, że będą do niej pasować te najmniejsze kluczyki.

Uff, 30 minut później ruszyliśmy powoli, zdenerwowani czy zapas jest w porządku. Było już całkiem ciemno. Mieliśmy do przejechania jeszcze ponad 80 kilometrów. Tutaj na drodze nie chcieliśmy zostać na noc.

Światła, które widzieliśmy w oddali okazały się małym lotniskiem, pewnie na potrzeby kopalni. Gdzieś po 20 kilometrach, przy Ujina wjechaliśmy na asfalt.

Na tej drodze już jeździły czerwone samochodu (pracownicy kopalni), prawie nie widywaliśmy innych.

Wyczytałam, że nad Salarem jest miejsce biwakowe.

Niestety nie znaleźliśmy go w ciemnościach a rankiem okazało się, że i tak nie nadawało się na biwak. Ciężko nam było podjąć decyzję, gdzie zatrzymać się na nocleg. Wreszcie po przejechaniu tam i z powrotem wzdłuż salaru zjechaliśmy w pierwszą drogę w bok i rozbiliśmy nasze obozowisko.

Jak tylko zatrzymaliśmy samochód, wróciły nam humory. Udało się, przejechaliśmy pograniczem, drogą andyjską. Teraz byliśmy na wysokości 4300 m n.p.m., i nie pozostało nam nic innego jak zjeść kolację, wypić drinka i poczekać do rana.

Salar de Huasco

Rano obudziliśmy się na ogromnej równinie, i pierwsze co wyrwało mi się po wyjściu z namiotu to o kur..

I śmiech, bo przypomniałam sobie nasze wczorajsze wątpliwości, gdzie stanąć na nocleg.

W ciemnościach wszystko wygląda inaczej.

Poprzedni wpis:

Cañon de Guatín i Termas Bajas w drodze do Geysers Del Tatio – Atacama 2024 – dzień 2

Menu